Harry Potter i Insygnia smierci
 
  Strona startowa
  Forum Harry Potter 7
  Rozdział 01 - Czarny Pan Rośnie w siłę
  Rozdział 02 - In Memoriam
  Rozdział 03 - Dursleyowie Opuszczają dom
  Rozdział 04 - Siedmiu Potterów
  Rozdział 05 - Poległy wojownik
  Rozdział 06 - Ghul w Pidżamie
  Rozdział 07 - Testament Albusa Dumbledore'a
  Rozdział 08 - Wesel
  Rozdział 09 - Kryjówka
  Rozdział 10 - Opowieść Stworka
  Rozdział 12 - Magia to potęga
  Rozdział 13 - Komisja rejestracji Mugolaków
  Rozdział 14 - Złodziej
  Rozdział 15 - Zemsta Goblina
  Rozdział 16 - Dolina Godryka
  Rozdział 17 - Sekret Bethildy
  Rozdział 18 - Życie i kłamstwa Albusa Dumbledore'a
  Rozdział 19 - Srebrna Łania
  Rozdział 20 - Ksenofilius Lovegood
  Rozdział 21 - Opowieść o trzech braciach
  Rozdział 22 - Insygnia Šmierci
  Rozdział 23 - Dwór Malfoya
  Rozdział 24 - Wytwórca różdżek
  Rozdział 25 - Muszelka
  Rozdział 26 - Bank Gringotta
  Rozdział 27 - Ostatnia Kryjówka
  Rozdział 28 - Brakujące Lusterko
  Rozdział 29 - Zaginiony Diadem
  Rozdział 30 - Ucieczka Severusa Snape'a
  Rozdział 31 - Bitwa o Hogwart
  Rozdział 32 - Czarna Różdżka
  Rozdział 33 - Opowieść Księcia
  Rozdział 34 - Znowu w Zakazanym Lesie
  Rozdział 35 - King's Cross
  Rozdział 36 - Luka w Planie
  19 Lat Później
Rozdział 01 - Czarny Pan Rośnie w siłę

Dwaj mężczyźni pojawili się znikąd, o parę jardów od siebie, na wąskiej alei zalanej światłem księżyca. Przez moment tkwili w bezruchu, celując w siebie różdżkami, a po chwili, rozpoznawszy siebie nawzajem, schowali różdżki pod szaty i ruszyli szybkim krokiem w tym samym kierunku.
- Nowiny? - zapytał wyższy.
- Najlepsze - odparł Severus Snape.
Z lewej strony alejka ograniczona była przez dzikie, płożące się jeżyny, z prawej przez wysoki, starannie przystrzyżony żywopłot. Krokom obydwu mężczyzn towarzyszył łopot peleryn.
- Już myślałem, że się spóźnię - rzekł Yaxley, jego nieruchoma twarz to pojawiała się w jasnym świetle księżyca, to ginęła w cieniu konarów zwieszających się nad drogą. - Było trudniej, niż się spodziewałem. Ale mam nadzieję, że będzie zadowolony. Bo ty wydajesz się tego pewny?
Snape przytaknął, ale nie podjął tematu. Skręcili w prawo, w szeroki podjazd odchodzący od alei. Wysoki żywopłot zakręcał wraz z nimi i biegł dalej, poza wspaniałą bramą z kutego żelaza, zagradzającą przejście. Żaden z nich jednak nie zwolnił kroku, w milczeniu każdy uniósł lewą rękę, niejako w geście powitania i przeszli przez bramę, jakby ciemny metal był jedynie dymem.
Cisowy żywopłot wygłuszał ich kroki. Gdzieś po prawej stronie coś zaszeleściło, Yaxley uniósł różdżkę, celując w mrok ponad głową towarzysza, ale okazało się, że źródłem hałasu był tylko śnieżnobiały paw, kroczący majestatycznie po żywopłocie.
- Ten Lucjusz to umie się urządzić. Pawie... - prychnął Yaxley, chowając różdżkę.
Elegancka rezydencja ukazała się na końcu prostej alei, w otaczającej ciemności błyszczały światła zza kryształowych szyb w oknach na parterze. Gdzieś w ciemnym ogrodzie szemrała fontanna. Żwir chrzęścił im pod stopami, gdy Snape i Yaxley śpieszyli w kierunku drzwi frontowych, które otwarły się przed nimi, choć nie było przy nich nikogo widzialnego. Korytarz był duży, słabo oświetlony i wystawnie urządzony, cudowny dywan przykrywał większość kamiennej podłogi. Oczy wiszących na ścianach portretów o bladych twarzach śledziły przechodzących mężczyzn. Zatrzymali się przed ciężkimi, drewnianymi drzwiami, prowadzącymi do następnej komnaty, na ułamek sekundy zawahali się, a potem Snape nacisnął brązową klamkę.
Wielki salon wypełniali milczący ludzie, siedzący przy długim, rzeźbionym stole. Pozostałe meble beztrosko zsunięto pod ściany. Pokój oświetlony był tylko ogniem buzującym w eleganckim kominku, nad którym umieszczono lustro w złoconych ramach. Snape i Yaxley zatrzymali się na chwilę w progu. Gdy ich oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zauważyli najdziwniejszy element scenografii: postać ludzką, wiszącą do góry nogami nad stołem i obracającą się powoli. Nieprzytomny człowiek, jakby zawieszony na niewidzialnej linie, odbijał się zarówno w lustrze, jak i w gładkiej, wypolerowanej powierzchni stołu. Żadna z osób siedzących przy stole nie zwracała uwagi na ten szczególny widok, z wyjątkiem bladego młodzieńca, zajmującego miejsce niemal dokładnie pod zawieszonym ciałem. Wydawało się, że chłopak nie może się powstrzymać od nieustannego zerkania na nie.
- Yaxley, Snape. - Wysoki, czysty głos dobiegł wprost sprzed kominka, nowo przybyli z początku mogli dostrzec jedynie sylwetkę mówiącego. Jednak gdy się zbliżyli, zajaśniała w ciemności jego twarz, bezwłosa, przypominająca pysk węża - z wąskimi szczelinami w miejsce nosa i czerwonymi oczami o pionowych źrenicach. Był tak blady, że wydawało się, że emituje z siebie perłowy blask.
- Severusie, tutaj - rzekł Voldemort, wskazując miejsce po swojej prawicy. - Yaxley, koło Dołohowa.
Obaj mężczyźni zajęli wskazane miejsca. Większość zgromadzonych śledziła wzrokiem Snape'a i to do niego pierwszego odezwał się Voldemort.
- A więc?
- Mój panie, Zakon Feniksa zamierza przenieść Harry'ego Pottera z obecnej kryjówki w następną sobotę, o zmroku.
Zainteresowanie wokół stołu stało się niemal namacalne. Niektórzy zamarli, inni zaczęli się kręcić, wszyscy wpatrywali się w Snape'a i Voldemorta.
- W sobotę... O zmroku - powtórzył Voldemort. Czerwone oczy wpatrywały się w czarne oczy Snape'a tak intensywnie, że niektórzy z obserwujących ich śmierciożerców odwrócili wzrok, najwyraźniej bojąc się, że oni sami mogliby paść ofiarą tego spojrzenia. Jednakże Snape spokojnie patrzył w twarz Voldemorta, a po chwili pozbawione warg usta Czarnego Pana rozciągnęły się w czymś na kształt uśmiechu.
- Dobrze. Bardzo dobrze. A ta informacja pochodzi...
- ...ze źródła, o którym była mowa - odparł Snape.
- Mój panie...
Yaxley wychylił się, by spojrzeć wzdłuż długiego stołu na Snape'a i Voldemorta. Wszystkie twarze odwróciły się do niego.
- Mój panie, słyszałem co innego.
Yaxley czekał, lecz Voldemort nie odrzekł nic, więc kontynuował:
- Ten auror, Dawlish, dał cynk, że nie będą przenosić Pottera aż do trzydziestego, do wigilii siedemnastych urodzin chłopaka.
Snape się uśmiechnął.
- Moje źródło donosi, że Zakon zamierza rozpuścić fałszywe tropy, to musi być jeden z nich. Najprawdopodobniej na Dawlisha zostało rzucone zaklęcie Confundus. To nie byłby pierwszy raz, powszechnie wiadomo, że on jest podatny.
- Zapewniam cię, mój panie, Dawlish wydawał się całkiem pewny.
- Jeśli został potraktowany Confundusem, to oczywiste, że jest pewny - powiedział Snape. - Zapewniam cię, Yaxley, że Biuro Aurorów nie bierze już udziału w ochronie Harry'ego Pottera. Zakon uważa, że przeniknęliśmy do Ministerstwa.
- No to przynajmniej w jednym się nie mylą - zachichotał nerwowo przysadzisty mężczyzna siedzący nieopodal Yaxleya, tu i ówdzie wzdłuż stołu odpowiedziały mu podobne chichoty.
Voldemort nawet się nie uśmiechnął. Powędrował wzrokiem do ciała unoszącego się powoli nad głowami zgromadzonych i wydawał się zatopiony we własnych myślach.
- Mój panie - ciągnął Yaxley. - Dawlish uważa, że cały zastęp aurorów weźmie udział w transportowaniu chłopaka...
Voldemort uniósł dużą, białą dłoń i Yaxley umilkł natychmiast, patrząc niechętnie, jak Czarny Pan odwraca się do Snape'a.
- Gdzie zamierzają teraz ukryć chłopaka?
- W domu jednego z członków Zakonu - odrzekł Snape. - To miejsce, zdaniem mego informatora, będzie objęte taką ochroną, jaką Zakon i Ministerstwo razem wzięte są w stanie mu zapewnić. Uważam, że kiedy już się tam znajdzie, małe będą szanse, by go tam dopaść, mój panie, oczywiście, o ile Ministerstwo nie upadnie do przyszłej soboty, co mogłoby dać nam szansę odkrycia i unieszkodliwienia takiej ilości zabezpieczeń, by przedrzeć się przez resztę.
- I cóż, Yaxley? - zapytał Voldemort przez stół, ogień z kominka wywoływał dziwne błyski w jego czerwonych oczach. - Czy Ministerstwo upadnie do przyszłej soboty?
Ponownie wszystkie oczy zwróciły się do Yaxleya, który ukrył głowę w ramionach.
- Mój panie, mam dobre wieści w tej kwestii. Udało mi się - z trudnością i wielkim wysiłkiem - rzucić zaklęcie Imperius na Piusa Thicknesse.
Wielu z siedzących wokół Yaxleya było pod wrażeniem, jego sąsiad, Dołohow, mężczyzna o długiej, wykrzywionej twarzy, poklepał go po plecach.
- Niezły początek - powiedział Voldemort. - Ale Thicknesse to tylko jeden człowiek. Scrimgeour musi być otoczony naszymi ludźmi, zanim zaczniemy działać. Jedna nieudana próba zamachu na życie ministra poważnie opóźni mój plan.
- Tak, mój panie, to prawda, ale jak wiesz, jako szef Departamentu Przestrzegania Prawa Thicknesse jest nie tylko w stałym kontakcie z ministrem, ale również z pozostałymi szefami departamentów. Myślę, że teraz, kiedy mamy pod kontrolą urzędnika tak wysokiej rangi, będzie łatwiej zdobyć pozostałych, by działając razem doprowadzili do upadku Scrimgeoura.
- O ile nasz przyjaciel Thicknese nie zostanie zdemaskowany, zanim przekabaci resztę. W każdym razie, nadal pozostaje bardzo wątpliwym, że ministerstwo będzie moje do przyszłej soboty. Jeśli zaś nie dopadniemy chłopaka w jego kryjówce, musimy tego dokonać podczas podróży.
- Tutaj też mamy przewagę, mój panie - odparł szybko Yaxley, najwyraźniej zdeterminowany, by uzyskać choć ślad aprobaty. - Mamy swoich ludzi w Departamencie Magicznego Transportu. Jeśli Potter spróbuje się aportować lub skorzystać z sieci Fiuu, natychmiast się tego dowiemy.
- Nie zrobi nic z tych rzeczy - wtrącił Snape. - Zakon unika każdego środka transportu kontrolowanego przez Ministerstwo, nie ufają niczemu, co ma z nim związek.
- Tylko lepiej - rzekł Voldemort. - Będzie więc poruszał się po otwartej przestrzeni. O wiele łatwiej będzie go schwytać.
Voldemort spojrzał znów na obracające się powoli ciało i kontynuował:
- Sam zajmę się chłopakiem. Za dużo popełniono błędów, jeśli o niego chodzi. Niektóre można nawet nazwać moimi. To, że Potter wciąż żyje, to bardziej wina moich błędów, niż jego zasług.
Zgromadzeni wokół stołu przyglądali się swemu panu z obawą, że każdy z nich może zostać obarczony winą za przedłużającą się egzystencję Harry'ego Pottera. Voldemort jednak, wciąż wpatrzony w nieprzytomne ciało przed sobą, zdawał się bardziej zwracać do samego siebie, niż do któregokolwiek z nich.
- Byłem zbyt beztroski, więc szczęście i przypadek, ci bezlitośni wrogowie każdego stratega, pokrzyżowały moje plany. Lecz teraz jestem mądrzejszy i wiem, czego nie wiedziałem wcześniej. To ja muszę zabić Harry'ego Pottera i tak też się stanie.
Jakby w odpowiedzi na te słowa, rozległ się nagły skowyt, rozdzierający, żałosny wrzask pełen bólu. Wielu z siedzących przy stole spojrzało w dół, jęk ten bowiem zdawał się pochodzić spod ziemi.
- Glizdogonie - rzekł Voldemort tym samym cichym, zamyślonym głosem, nie odrywając oczu od wciąż unoszącego się nad stołem ciała. - Czyż nie mówiłem ci, byś uciszył naszych więźniów?
- Tak, m-mój panie - wydyszał niski mężczyzna siedzący w połowie stołu. Siedział skulony na swoim krześle tak bardzo, że wydawało się, że stoi ono puste. Teraz zerwał się z miejsca i wybiegł z pokoju, zostawiając po sobie tylko dziwną, srebrzystą smugę.
- Jak już mówiłem - ciągnął Voldemort, przyglądając się spiętym twarzom swoich zwolenników - jestem teraz mądrzejszy. Wiem, na przykład, że muszę pożyczyć różdżkę od jednego z was, zanim udam się zabić Pottera.
Na otaczających go twarzach malował się szok - równie dobrze mógłby ogłosić, że chciałby pożyczyć czyjeś ramię.
- Nie ma ochotników? Popatrzmy... Lucjuszu, nie widzę powodu, dla którego miałbyś jeszcze posiadać różdżkę.
Lucjusz Malfoy podniósł wzrok. W świetle kominka jego skóra wydawała się żółtawa i woskowa, a oczy zapadłe i podkrążone.
- Mój panie? - Głos miał zachrypnięty.
- Twoja różdżka, Lucjuszu. Proszę o twoją różdżkę.
- Ja...
Malfoy spojrzał na swoją żonę. Wpatrywała się w przestrzeń przed sobą, równie blada jak mąż, blond włosy spływały jej na plecy, ale pod stołem przez jedną, ulotną chwilę zacisnęła szczupłe palce na jego nadgarstku. Poczuwszy jej dotyk, Malfoy wsunął dłoń w fałdy szaty, wyjął różdżkę i podał ją Voldemortowi, który uniósł ją do oczu i przyjrzał się jej dokładnie.
- Cóż to jest?
- Wiąz, mój panie - wyszeptał Malfoy.
- A rdzeń?
- Smok... Serce smoka.
- Dobrze - mruknął Voldemort. Wyciągnął swoją własną różdżkę i porównał jej długość z długością różdżki Malfoya. Lucjusz odruchowo wyciągnął dłoń, jakby oczekiwał, że dostanie różdżkę Voldemorta w zamian za swoją własną. Trwało to ledwie ułamek sekundy, ale nie uszło uwadze Czarnego Pana. Czerwone oczy zwęziły się złośliwie.
- Mam ci dać moją różdżkę, Lucjuszu? Moją różdżkę?
Niektórzy zachichotali.
- Dałem ci wolność, Lucjuszu, czy to ci nie wystarczy? Lecz zauważyłem, że ostatnio ty i twoja rodzina nie wydajecie się najszczęśliwsi... Czyżby to moja obecność w twoim domu była tego przyczyną, Lucjuszu?
- Nie, ależ nie, mój panie!
- Tak kłamać, Lucjuszu...
Miękki, syczący głos wydawał się jeszcze brzmieć w powietrzu nawet wtedy, gdy okrutne usta znieruchomiały. Niejeden ze zgromadzonych czarodziejów z trudnością powstrzymał dreszcz, gdy ten syk stawał się coraz głośniejszy, a coś ciężkiego prześlizgnęło się po kamiennej podłodze.
Spod stołu wynurzył się wielki wąż, wpełzając po krześle Voldemorta. Wydawało się, że grube jak udo mężczyzny cielsko nie ma końca, aż wreszcie wąż ułożył się na ramionach Voldemorta, lustrując zgromadzonych nieruchomymi oczami o pionowych źrenicach. Voldemort pogłaskał go długim, chudym palcem, nie odrywając wzroku od Lucjusza Malfoya.
- Dlaczegóż to Malfoyowie wydają się tacy nieszczęśliwi? Czyż nie twierdzili przez tyle lat, że o niczym tak nie marzą, jak o moim powrocie?
- Oczywiście, mój panie - odrzekł Lucjusz Malfoy. Ręka mu drżała, gdy ocierał pot z górnej wargi. - Marzyliśmy o tym... Naprawdę, marzymy.
Po lewicy Malfoya jego żona przytaknęła sztywno, wciąż nie patrząc ani na Voldemorta, ani na wielkiego węża. Po prawicy jego syn, Draco, który wciąż wpatrywał się w nieprzytomne ciało nad stołem, zerknął na Voldemorta i szybko odwrócił wzrok, zbyt przerażony, by nawiązać kontakt wzrokowy.
- Mój panie - odezwała się zdławionym z emocji głosem ciemnowłosa kobieta. - To dla nas zaszczyt gościć cię w naszej siedzibie rodowej. Nic lepszego nie mogło nas spotkać.
Zajmowała miejsce koło swojej siostry, a niepodobieństwo fizyczne szło w parze z zupełnie odmiennym zachowaniem. Podczas gdy jasnowłosa Narcyza siedziała sztywno i obojętnie, ciemnowłosa Bellatriks pochyliła się w stronę Voldemorta, jakby same słowa nie były w stanie oddać jej żądzy bliskości.
- Nic lepszego... - powtórzył Voldemort przechylając głowę, jakby rozważał jej słowa. - To wiele znaczy w twoich ustach, Bellatriks...
Jej twarz pokryła się rumieńcem, a w oczach zalśniły łzy radości.
- Mój pan wie, że zawsze mówię prawdę!
- Nic lepszego... Nawet w porównaniu z tym jakże szczęśliwym wydarzeniem, które, jak słyszałem, w tym tygodniu miało miejsce w waszej rodzinie?
Bellatriks gapiła się na niego z otwartymi ustami, wyraźnie skonfundowana.
- Nie rozumiem, mój panie?
- Mówię o twojej siostrzenicy, Bellatriks. I waszej, Lucjuszu i Narcyzo. Właśnie poślubiła wilkołaka, Remusa Lupina. Musicie być bardzo dumni.
Zgromadzeni wokół stołu wybuchnęli drwiącym śmiechem, wielu kręciło się na swoich miejscach, wymieniając rozbawione spojrzenia, niektórzy uderzali pięściami w stół. Wielki wąż, któremu najwidoczniej nie spodobało się to zamieszanie, otworzył paszczę i syknął wściekle, ale śmierciożercy zdawali się tego nie słyszeć, rozradowani poniżeniem Bellatriks i Malfoyów. Twarz Bellatriks, jeszcze przed chwilą zaróżowiona ze szczęścia, pokryła się brzydkimi, czerwonymi plamami.
- Ona nie jest naszą siostrzenicą, mój panie! - wrzasnęła, przekrzykując te wybuchy wesołości. - My - Narcyza i ja - nie spojrzałyśmy nawet na naszą siostrę, odkąd wyszła za tego mugola. Ta gówniara nie ma nic wspólnego z naszą rodziną, podobnie jak bestia, za którą wyszła!
- A co ty na to, Draco? - Głos Voldemorta był cichy, lecz bez trudu przebijał się przez panującą wrzawę. - Będziesz niańczył szczeniaczki?
Ogólna wesołość jeszcze wzrosła. Przerażony Draco Malfoy spojrzał na ojca, który wpatrywał się intensywnie w swoje kolana, by po chwili podchwycić spojrzenie matki. Narcyza potrząsnęła głową niemal niezauważalnie, po czym znów zapatrzyła się w przeciwległą ścianę.
- Dość - rzucił Voldemort, głaszcząc rozzłoszczonego węża. - Wystarczy.
Śmiech zamarł natychmiast.
- Wiele z naszych najstarszych rodów z czasem zostało zbrukanych - rzekł, podczas gdy Bellatriks wpatrywała się w niego wstrzymując oddech. - Musicie oczyścić swoje drzewo rodowe, by wciąż było zdrowe, nieprawdaż? Odciąć te części, które zagrażają reszcie.
- Tak, mój panie - szepnęła Bellatriks, a jej oczy znów zamgliły się łzami wdzięczności. - Przy pierwszej nadarzającej się okazji!
- Nadarzy się okazja - odparł Voldemort. - Tak w twojej rodzinie, jak i na świecie... Wyplenimy zarazę, która zagraża nam wszystkim, aż wreszcie pozostanie tylko czysta krew...
Voldemort uniósł różdżkę Lucjusza Malfoya, wycelował w obracającą się powoli postać zawieszoną ponad stołem i delikatnie machnął. Postać poruszyła się, odzyskując przytomność i jęcząc zaczęła walczyć z niewidzialnymi więzami.
- Poznajesz naszego gościa, Severusie? - zapytał Voldemort.
Snape podniósł wzrok i spojrzał na odwróconą do góry nogami twarz. Wszyscy śmierciożercy również spoglądali na więźnia, jakby właśnie uzyskali pozwolenie na przyjrzenie się jakiejś ciekawostce przyrodniczej. Odwróciwszy się twarzą do kominka, wisząca kobieta krzyknęła łamiącym się z przerażenia głosem.
- Severusie! Pomóż mi!
- Ach tak - rzekł Snape, gdy więzień powoli obracał się w drugą stronę.
- A ty, Draco? - Voldemort wciąż głaskał węża wolną ręką. Draco nerwowo przytaknął. Teraz, gdy uwięziona kobieta odzyskała przytomność, młody Malfoy nie mógł zmusić się, by na nią spojrzeć.
- Ale przecież nie chodziłeś na jej zajęcia - ciągnął Voldemort. - Dla tych z was, którzy jeszcze tego nie wiedzą, naszym gościem jest dziś Charity Burbage, która do niedawna uczyła w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie.
Pomruk zrozumienia przeszedł przez stół. Gruba, zgarbiona kobieta o ostrych zębach, zachichotała.
- Taaak... Profesor Burbage uczyła dzieci czarownic i czarodziejów wszystkiego o mugolach... Że wcale bardzo nie różnią się od nas...
Jeden ze śmierciożerców splunął na podłogę. Charity Burbage znów odwróciła się do Snape'a.
- Severusie... Proszę... Proszę...
- Cisza - warknął Voldemort i z kolejnym machnięciem Malfoyowej różdżki Charity zamilkła, jak zakneblowana. - Nieusatysfakcjonowana zatruwaniem umysłów magicznych dzieci, w zeszłym tygodniu profesor Burbage opublikowała w "Proroku Codziennym" żarliwą obronę szlam. Czarodzieje, jej zdaniem, muszą zaakceptować tych złodziei ich wiedzy i magii. Malejąca liczba czystokrwistych czarodziejów jest, jak zauważa profesor Burbage, nad wyraz pożądanym zjawiskiem... Uważa ona, że powinniśmy się wszyscy zbratać z mugolami... Bez wątpienia również z wilkołakami.
Tym razem nikt się nie roześmiał, w głosie Voldemorta niewątpliwie pobrzmiewał gniew i wzgarda. Po raz trzeci Charity Burbage odwróciła się do Snape'a. Łzy płynęły jej po twarzy i ginęły we włosach. Snape spojrzał na nią obojętnie.
- Avada kedavra!
Błysk zielonego światła rozświetlił każdy kąt komnaty. Charity opadła na stół z głośnym łoskotem. Kilkoro śmierciożerców odsunęło się na swoich krzesłach, a Draco zsunął się ze swojego na podłogę.
- Nagini, obiadek - rzekł miękko Voldemort, a wielki wąż spełzł z jego ramion i sunął po wypolerowanym drewnie.

 
   
Dzisiaj stronę odwiedziło już 24 odwiedzający (29 wejścia) tutaj!
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja